piątek, 25 kwietnia 2014

#323 Wolverine: Geneza

Wolverine aka Rosomak. To imię zna każdy miłośnik komiksów.Tę postać kochają fani komiksów na całym świecie. Rosomak należy do najbardziej popularnych superbohaterów wszech czasów i znajduje się w ścisłej ekstraklasie, pozostawiając daleko w tyle swoich pozostałych kompanów posiadających geny X.

Ta postać posiada dwa elementy, które wywindowały ją na szczyty popularności. Pierwszym z nich jest mroczny, skłonny do agresji i walki w pojedynkę charakter Logana, odmienny od większości dobrych chłopców i dziewczyn w trykotach. Drugi element to tajemnice, za którymi skrywana jest przeszłość członka drużyny X-men. "Wolverine: Geneza" to próba uchylenia rąbka tej tajemnicy. Tajemnicy mrocznej i brutalnej z założenia.

Pracą nad komiksem zajęło się trzech doświadczonych i utalentowanych twórców: Paul Jenkins, odpowiedzialny za scenariusz, Andy Kubert - za szkic [dosłownie] i kolorysta Richard Isanove. W prace nad komiksem włączył się sam naczelny Joe Quesada, wykonując także bardzo dobre okładki we współpracy z kolorystą. Przy takiej obsadzie komiks opisujący tajemnice skrywane przez młodość najpopularniejszego mutanta był skazany na sukces, niezależnie od zawartości.

Pierwsze, co uderza po otwarciu albumu, to sposób wykonania ilustracji. Autorzy zrezygnowali z kładzenia tuszu, plansze są szkicami, na które od razu nakładano kolor. Jak podkreśla we wstępie Marco M. Lupoi, to nowatorska metoda, którą Marvel dopiero wprowadzał w życie. Może się to podobać lub nie, w zależności od preferencji, więc co do samej techniki nie można mieć zarzutu. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda nieźle. Gorzej, jeśli sięgamy po komiks po raz drugi, już na spokojnie. Andy Kubert jest świetnym rysownikiem, który naprawdę wiele potrafi, ma swój styl i wiele niezłych tytułów na koncie. Niestety, w tak przełomowym komiksie jego prace nie stają na wysokości zadania. W dodatkach możemy się dowiedzieć, jak zaczytywał się w książkach o epoce z czasów scenariusza, w celu poszukiwania referencji, czego nie widać w komiksie. Ubrania postaci są monotonne i prawie współczesne, a dodanie uszanki czy żabotu to raczej niewiele. Scenerie są uproszczone i niesamowicie tendencyjne. Akcja, dziejąca się najpierw w pełnym - przynajmniej w teorii - przepychu zamku, a potem w biedakamieniołomie niewiele się różni, bo niewiele tam widać. Przytłaczająca większość ujęć jest do siebie podobna, bez ciekawych kompozycji czy położenia kamery. Kilka pojedynczych scen, na których Logan wyraża jakiekolwiek emocje, wygląda beznadziejnie, zupełnie jakby rysownik nie radził sobie z twarzą Logana w innym grymasie niż naburmuszonym. Oczywiście nie oznacza to, że te szkice są złe, po prostu Andy Kubert ma o wiele większy potencjał, którego z niewiadomych przyczyn nie wykorzystał.

Richard Isanove prezentuje się o wiele lepiej i tak naprawdę to on gra pierwsze skrzypce w szacie graficznej. Bogate, piękne, zróżnicowane kolory sprawiają, że mamy wrażenie oglądania baśni, a nie komiksu. Jest jedno ale. Te kolory są zbyt piękne, zbyt cukierkowe, zbyt jaskrawe. Dlaczego? Dlatego, że scenariusz Jenkinsa ma ambicję opowiadać historię o znacznym kawałku życia Logana. Zataczając krąg wracamy do momentu, w którym otwieramy komiks po raz drugi, tym razem czytając go. Ten "kawałek" to cała młodość, która przebiegała w niedostatku, strachu i napięciu. Do mrocznej atmosfery zdecydowanie nie przystają puszyste chmurki i różowe odcienie, nawet najwyższej jakości.

W przypadku scenariusza pojawia się podobny problem jak w przypadku ilustracji. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda nieźle. Mamy zgrabnie opowiedzianą historię, z niezłym i zaskakującym punktem zwrotnym, z konfliktem, z namiętnościami. Schody zaczynają się w momencie, jak weźmiemy komiks do ręki po raz drugi i trochę się nad nim zastanowimy. Najsłabszym elementem całej powieści jest to, co stanowi o sile prawie każdej historii i postaci. Są sztampowe, wyświechtane, nieoryginalne i całkowicie czarno-białe. Mamy złego, grubego kucharza okradającego niewinnych, biednych pracowników. Mamy wierną, pulchną służącą kryjącą sekrety swej pani. Mamy starego, skąpego założyciela rodu, mamy konflikt pokoleń między ojcem a synem, wspaniałą, niezłomną niewiastę rozświetlającą mrok [brakuje już tylko, żeby do tego była "niewinną" prostytutką], koniuszego-lokaja, poczciwego chłopa z cygarem, ojca pijaka oraz zarządcę kopalni, który w całym brudzie świata okazuje się porządnym człowiekiem. Do tego twórcy dokładają jeszcze zakazaną historię miłosną oraz nieodwzajemnioną historię miłosną, obie wyłożone w dość łopatologiczny sposób. Nie lepiej wypada próba przedstawienia skromnych warunków bytowych Logana, które w sposób widoczny wpływają na jego życiowe losy. Bieda jest mało przekonująca. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie fakt, że jest to jeden z głównych powodów, dla których Logan musi pędzić życie wyrzutka i który doprowadza do wielkiego dramatu pod koniec historii. Może ciężko pisać o głodzie i chłodzie, jeśli nigdy się go nie doświadczyło? A może amerykańskim czytelnikom takie powierzchowne potraktowanie tematu w zupełności wystarcza i zachwycają się komiksem mimo wszystko?

Dochodzimy do końca tej przydługiej analizy, ale jej długość podyktowana jest chęcią wyrażenia emocji, jakie płyną z lektury komiksu o pochodzeniu legendy. A wrażenia te zawierają się w szerokim wachlarzu od zachwytu, krótkiego, ale jednak przy największej fabularnej niespodziance, po rozczarowanie, na koniec zostawiając bardzo wielki niedosyt. Logan jest postacią złożoną, dobrze skonstruowaną, ale opowieść o jego początkach nie osiąga odpowiedniego poziomu głębi. Jest po prostu dobrze zrobionym komiksem, ale bez tego czegoś. "Weapon X" w wykonaniu Windsor Smitha pomimo swojego wieku pozostaje znacznie lepsza pozycją.

Ocena: 6/10

Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.





wtorek, 15 kwietnia 2014

#321 WKKM35: Ród M

Ród M jest kontynuacją wydarzeń, jakie rozegrały się w dziewiątym tomie Wielkiej kolekcji komiksów Marvela, czyli w "Avengers: Upadek Avengers", przełomowym komiksie zamykającym pewien rozdział w historii Mścicieli. Wanda Maximoff, córka Magneto i jedna z najpotężniejszych mutantek na ziemi straciła rozum i stała się zagrożeniem, które Kapitan wraz z drużyną musieli wyeliminować. Teraz scenarzysta Brian Michael Bendis prowadzi nas przez dalsze wydarzenia i robi to naprawdę dobrze.

Ludzie często zastanawiają się, co by było gdyby. Gdybyśmy zrobili to czy tamto inaczej, jak potoczyłyby się nasze losy. Bendis idzie dalej, zastanawiając się, co by było, gdyby nie jednostka, ale cała społeczność zrobiła coś inaczej. Mściciele wraz z X-Menami kłócą się o to, co należy zrobić z Wandą, a tymczasem ona podejmuje decyzję znacznie szybciej. Peter Parker budzi się obok Gwen i ma dziecko, Logan pracuje w mundurze jako przykładny agent, a Cage jest przywódcą czegoś na kształt ruchu oporu, w świecie zdominowanym i rządzonym przez... mutantów. Ta gigantyczna mistyfikacja ma jednak słabe punkty. Można przymknąć oko na punkt zwrotny (dlaczego akurat ten bohater), ale nie można przejść obojętnie obok rozwiązań fabularnych i motywacji bohaterów. Historia toczy się w z góry zaplanowany sposób i nic nie staje na przeszkodzie kolejnym wydarzeniem. Nikt nie mówi nie, wszyscy zgodnie idą w jedną stronę, nawet jeśli ten kierunek nie jest dla nich z różnych powodów najlepszym rozwiązaniem. Scenarzysta raptem i bez uzasadnienia ogranicza też bohaterów, którzy mają wpływ na fabułę. Zakończenie jednak rekompensuje te mankamenty: skóra zjeży wam się na głowach. Takiego końca raczej nikt się nie spodziewał, a jest to zakończenie genialne, po którym nie będziecie mogli zasnąć, snując domysły.

Pomysły Bendisa przelał na papier Olivier Coipel. Jego kreska należy do tej z gatunku nowoczesnych, ale raczej minimalistycznych. Plansze nie są przeładowane, drugi plan dość prosty, a kadry duże i efektowne. Uderza miejscami dysproporcja pomiędzy głową a resztą ciała, m.in. u Cage'a, ale całość prezentuje się lepiej niż dobrze. Frank D'Armata wyciska z plansz tyle, ile się da, sprawiając, że plansze ogląda się świetnie i jest na co popatrzeć. Oryginalne okładki Ribica dopełniają całości. Dostajemy w nasze ręce sporą cegłę, złożoną z 8 zeszytów, w dobrej cenie, sprawnie narysowaną, świetnie napisaną i z bardzo mocnym zakończeniem, po którym chcemy więcej. Więcej Avengersów, więcej takich komiksów.

Ocena: 8/10

Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.





piątek, 11 kwietnia 2014

#320 Piątek wieczór

Balangujecie? Pijecie piwko? Randkujecie? Jesteście w kinie? [Sam się wybierałem, ale 3d jest do niczego, a 2D z dubbingiem odpada, więc na mnie Zimowy Żołnierz nie zarobi]  Na parapetówce? U znajomych? Cóż, ja jak zwykle rysuję, i nie wiem, jak moja żona znajduje dla mnie tyle cierpliwości, skoro nawet w piątek wieczór musi siedzieć sama ;]  Nowy projekt zbliża się do końca, powoli, ale systematycznie. Ale jeszcze nie pora, żeby podawać więcej informacji.



środa, 9 kwietnia 2014

#319 Ewolucja jest faktem



     Jeśli jesteśmy piśmienni i czytelni, oraz ukończyliśmy szkołę średnią powinniśmy znać pojęcie Darwinizmu. To przełomowa hipoteza, wysnuta na podstawie wieloletnich badań przez Karola Darwina, a mówiąca ni mniej, ni więcej, jak że człowiek jest tworem nie bożym [ przynajmniej bezpośrednio] ale ewolucji, podyktowanej m.in. doborem naturalnym.
     Ta koncepcja jest dziś ogólnie, w mniejszym bądź większym stopniu, akceptowalna na świecie, poza pewnymi niereformowalnymi grupami, o których wyczytacie w książce. 
     Jerry A. Coyne zabiera nas w podróż poprzez odkrycia kopalne i genetyczne ostatnich dziesięcioleci, które dowodzą, ze Darwin miał absolutnie rację i że ewolucja dziś już nie jest teorią, ale niezaprzeczalnie potwierdzonym faktem. Czyżby?
     Jak na książkę, która stawia sobie za zadanie przekonanie sceptyków, Jerry A. Coyne podaje bardzo mało, w dodatku bardzo skromnych przykładów. Nie wiem, czy nie ma więcej, czy akurat te są najlepiej udokumentowane? Zdjęć nie ma prawie wcale, ilustracji, które są nieprzekonujące [ przecież rysunek zawsze można odpowiednio „podrasować” do konkretnych potrzeb] jest mało, a podane przykłady dotyczą w przytłaczającej większości zwierząt niższych, w tym owadów lub jeszcze prostszych organizmów. Jako laik sięgnąłem po tą książkę z nadzieją, że dowiem się czegoś naprawdę ciekawego, co wprawi mnie w zdumienie i rozwieje pewne moje wątpliwości lub wzbogaci mój stan wiedzy na tyle, że będę w stanie wyobrazić sobie, jak  ewolucja przekształcała płetwy w ręce i powrotem, lub skrzela w płuca, lub chociaż, jakim cudem doszło do zaprogramowania tak niesamowicie skomplikowanych operacji fizjologicznych, jak np. krzepliwość krwi.  
     Niestety, nie dowiedziałem się tych rzeczy, podane przykłady są w moim odczuciu tylko dowodem na mikroewolucję, o procesach przejściowych między skomplikowanymi organami nie ma mowy, a książka ogólnie od początku napisana jest w takim tonie, jakby autor na własne oczy widział to, o czym pisze, chociaż cała archeologia opiera się tak naprawdę głównie na sfosylizowanych kościach oraz hipotezach.  Po lekturze nie czuję się specjalnie zasobniejszy w wiedzę. Liczyłem na coś konkretniejszego. 





Kategoria: Popularnonaukowe
ISBN: 978-83-7648-272-9
Tytuł oryginału: Why Evolution Is True
Data wydania: 19.11.2009
Format: 142mm x 202mm
Cena detaliczna: 39,90 zł

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

#318 O Równym Komiksie na Paradoksie oraz WAKu

     Równy Komiks to narzędzie służące konkretnym celom.  Ma być dobrze zrobiony i spełniać swoje zadanie, jak samochód dostawczy,  przy okazji, może dotrze do nowych potencjalnych miłośników komiksów, na co bardzo liczę. Ja również byłem w tym projekcie tylko jednym z licznych narzędzi, ale starałem się żeby ślad mojej pracy był rozpoznawalny. Cieszy mnie, że ludzie komiksu zdają sobie z tego sprawę i piszą o komiksie  rzetelne teksty, oceniając samochód dostawczy dla mas [ale z dynamicznym zacięciem :)],  a nie sportowe coupe tylko dla wybranych.  Z radością zapraszam was do zapoznania się z opinią Przemka Mazura na Paradoksie TUTAJ, oraz  Dariusza Cybulskiego na WAKu TUTAJ. Jeśli gdzieś wpadnę na kolejne teksty, nawet negatywne, które pewnie się pojawią, również was o tym poinformuję, lub wy poinformujcie mnie :).



piątek, 4 kwietnia 2014

#317 Superhero Okładka

Odpowiednie info znajdziecie na Strefie Komiksu, na Alei, na Polterze, na Gildii, na Bestiariuszu i gdzie indziej. Chętni  na pewno znajdą drogę.Zróbcie komiks w superbohaterskim klimacie i pokarzcie się światu. To jest idealna okazja. Ja wrzucam dziś  okładkę, którą zrobiłem. Wersja cartonowa zaprezentowana parę dni temu to okładka tylna.


wtorek, 1 kwietnia 2014

#316 Samotna Zielona Kobieta

     Jeśli zapytalibyśmy przeciętnego zjadacza komiksów znad Wisły, kim jest Jeniffer Walters, raczej nikt nie wpadłby na to, że to bohaterka komiksów Marvela. She-Hulk to postać drugoligowa, która występowała na kartach komiksów w Polsce naprawdę sporadyczne. Teraz, w ramach wielkiej kolekcji dostajemy z nią cały album, do tego na okładce widnieje ilustracja Adi Granova. Można się spodziewać mocnego uderzenia...

      We wstępie do każdego tomu "Wielkiej kolekcji komiksów Marvela" Marco M. Lupoi zawsze zwraca uwagę na powody, dla których dana historia znalazła się w kolekcji. W przypadku "She-Hulk: Samotnej Zielonej Kobiety" już tutaj następuje pierwszy lekki wstrząs, bo te powody są niespecjalnie przekonujące. Mamy wrażenie, jakby słowo wstępne było próbą usprawiedliwienia wyboru tej historii przed czytelnikami oczekującymi na spektakularne, komiksowe dzieła. Zacytujmy fragment: "To komiks o drugoplanowej postaci, która ma niewielki wpływ na główny nurt wydarzeń w uniwersum Marvela. Na jego łamach nie toczą się wydarzenia wpływające na losy wszechświata, nie będziemy też świadkami wielkich bitew, czy pojawienia się jakichś istotnych postaci". Nie zniechęca nas to jednak, świetne komiksy można robić o wszystkim. Szybko przechodzimy dalej, tylko po to, ażeby przeżyć wstrząs numer dwa. Ilustracje... to zupełnie przeciwny biegun tego, co serwuje się nam na okładce. Kreska niewiele już tylko odstająca od bajkowej stylistyki rodem z animacji Walta Disneya, z czasów świetności przed dominacją grafiki komputerowej. Nie jest ona bynajmniej zła. Juan Bobillo operuje zbliżonym do kreskówkowego stylem, w którym za pomocą przerysowań świetnie oddaje emocje bohaterów. W tym dziele mocno wspiera go Chris Chuckery, który fantastycznie ożywia twarze postaci. Ten duet tworzy przyjemne dla oka plansze, które dobrze pasują do konwencji historii, ale raczej nie oferują nic zapadającego na dłużej w pamięci. Niestety, wyżej wymienieni panowie zrobili tylko cztery zeszyty, pozostałe dwa pod względem graficznym są teoretycznie ambitniejsze, ale praktycznie nijakie i nie warte dłuższej wzmianki.

      Co więc powinno nas w tym komiksie zachwycić? Całość fabuły można streścić w jednym zdaniu, więc uwaga, teraz będzie spojler. Trzydziesty czwarty tom opowiada o Jenifer Walters, która zostaje zatrudniona w firmie prawniczej specjalizującej się w superprawie, w którym w sprawy kryminalne zamieszane są osobniki z problemami przekraczającymi możliwości normalnego kodeksu karnego, tam też przeżywa swoje przygody. I tyle. Żadnej genialnej intrygi. Żadnej spektakularnej tajemnicy. Żadnego wielkiego wydarzenia. Nawet żadnego wielkiego uczucia. Komiks czyta się lekko, Jeniffer daje się lubić, epizod ze Spider-Manem pozywającym Jamesona jest naprawdę dobry. Przewijająca się przez cały komiks, z pozoru zbędna postać dziwacznego Alestrasznego Andy'ego okazuje się sprytnym zabiegiem, świadczącym o dokładnym zaplanowaniu całej opowieści. Tak więc w trakcie lektury "Samotnej Zielonej Kobiety" polubimy Jeniffer Walters i spędzimy miło parę chwil. I tylko tyle. Więcej do tego albumu nie ma po co wracać.

      Dochodzimy do kwestii zasadniczej. Czy ten komiks, średnio wciągający, o lekkiej kresce i fabule, ale bez znamion czegoś fascynującego powinien się pojawić w kolekcji? Skorzystajmy raz jeszcze z doskonale sformułowanych myśli ze wstępu, gdzie znalazło się wszystko, co można powiedzieć o tym albumie: "Wiele osób może twierdzić, że She-Hulk nie powinna znaleźć się w tej kolekcji. Można spokojnie obyć się bez znajomości treści tego albumu". Nic dodać, nic ująć. Ten komiks jest po prostu za słaby, żeby stawiać go koło takich dzieł jak "Marvels", "Ultimates", "Zimowy żołnierz" czy wielu, wielu innych i pojawił się w kolekcji niepotrzebnie. Prawie nikogo raczej nie zachwyci, i nie sądzę, żeby właśnie ta pozycja przyciągnęła nowych czytelników. Dałbym nawet ocenę sześć, bo to nie jest zły komiks, ale słaba końcówka na to nie zasługuje...

Ocena: 5/10

Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.