Wolverine aka Rosomak. To imię zna każdy miłośnik komiksów.Tę postać kochają fani komiksów na całym świecie. Rosomak należy do najbardziej popularnych superbohaterów wszech czasów i znajduje się w ścisłej ekstraklasie, pozostawiając daleko w tyle swoich pozostałych kompanów posiadających geny X.
Ta postać posiada dwa elementy, które wywindowały ją na szczyty popularności. Pierwszym z nich jest mroczny, skłonny do agresji i walki w pojedynkę charakter Logana, odmienny od większości dobrych chłopców i dziewczyn w trykotach. Drugi element to tajemnice, za którymi skrywana jest przeszłość członka drużyny X-men. "Wolverine: Geneza" to próba uchylenia rąbka tej tajemnicy. Tajemnicy mrocznej i brutalnej z założenia.
Pracą nad komiksem zajęło się trzech doświadczonych i utalentowanych twórców: Paul Jenkins, odpowiedzialny za scenariusz, Andy Kubert - za szkic [dosłownie] i kolorysta Richard Isanove. W prace nad komiksem włączył się sam naczelny Joe Quesada, wykonując także bardzo dobre okładki we współpracy z kolorystą. Przy takiej obsadzie komiks opisujący tajemnice skrywane przez młodość najpopularniejszego mutanta był skazany na sukces, niezależnie od zawartości.
Pierwsze, co uderza po otwarciu albumu, to sposób wykonania ilustracji. Autorzy zrezygnowali z kładzenia tuszu, plansze są szkicami, na które od razu nakładano kolor. Jak podkreśla we wstępie Marco M. Lupoi, to nowatorska metoda, którą Marvel dopiero wprowadzał w życie. Może się to podobać lub nie, w zależności od preferencji, więc co do samej techniki nie można mieć zarzutu. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda nieźle. Gorzej, jeśli sięgamy po komiks po raz drugi, już na spokojnie. Andy Kubert jest świetnym rysownikiem, który naprawdę wiele potrafi, ma swój styl i wiele niezłych tytułów na koncie. Niestety, w tak przełomowym komiksie jego prace nie stają na wysokości zadania. W dodatkach możemy się dowiedzieć, jak zaczytywał się w książkach o epoce z czasów scenariusza, w celu poszukiwania referencji, czego nie widać w komiksie. Ubrania postaci są monotonne i prawie współczesne, a dodanie uszanki czy żabotu to raczej niewiele. Scenerie są uproszczone i niesamowicie tendencyjne. Akcja, dziejąca się najpierw w pełnym - przynajmniej w teorii - przepychu zamku, a potem w biedakamieniołomie niewiele się różni, bo niewiele tam widać. Przytłaczająca większość ujęć jest do siebie podobna, bez ciekawych kompozycji czy położenia kamery. Kilka pojedynczych scen, na których Logan wyraża jakiekolwiek emocje, wygląda beznadziejnie, zupełnie jakby rysownik nie radził sobie z twarzą Logana w innym grymasie niż naburmuszonym. Oczywiście nie oznacza to, że te szkice są złe, po prostu Andy Kubert ma o wiele większy potencjał, którego z niewiadomych przyczyn nie wykorzystał.
Richard Isanove prezentuje się o wiele lepiej i tak naprawdę to on gra pierwsze skrzypce w szacie graficznej. Bogate, piękne, zróżnicowane kolory sprawiają, że mamy wrażenie oglądania baśni, a nie komiksu. Jest jedno ale. Te kolory są zbyt piękne, zbyt cukierkowe, zbyt jaskrawe. Dlaczego? Dlatego, że scenariusz Jenkinsa ma ambicję opowiadać historię o znacznym kawałku życia Logana. Zataczając krąg wracamy do momentu, w którym otwieramy komiks po raz drugi, tym razem czytając go. Ten "kawałek" to cała młodość, która przebiegała w niedostatku, strachu i napięciu. Do mrocznej atmosfery zdecydowanie nie przystają puszyste chmurki i różowe odcienie, nawet najwyższej jakości.
W przypadku scenariusza pojawia się podobny problem jak w przypadku ilustracji. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda nieźle. Mamy zgrabnie opowiedzianą historię, z niezłym i zaskakującym punktem zwrotnym, z konfliktem, z namiętnościami. Schody zaczynają się w momencie, jak weźmiemy komiks do ręki po raz drugi i trochę się nad nim zastanowimy. Najsłabszym elementem całej powieści jest to, co stanowi o sile prawie każdej historii i postaci. Są sztampowe, wyświechtane, nieoryginalne i całkowicie czarno-białe. Mamy złego, grubego kucharza okradającego niewinnych, biednych pracowników. Mamy wierną, pulchną służącą kryjącą sekrety swej pani. Mamy starego, skąpego założyciela rodu, mamy konflikt pokoleń między ojcem a synem, wspaniałą, niezłomną niewiastę rozświetlającą mrok [brakuje już tylko, żeby do tego była "niewinną" prostytutką], koniuszego-lokaja, poczciwego chłopa z cygarem, ojca pijaka oraz zarządcę kopalni, który w całym brudzie świata okazuje się porządnym człowiekiem. Do tego twórcy dokładają jeszcze zakazaną historię miłosną oraz nieodwzajemnioną historię miłosną, obie wyłożone w dość łopatologiczny sposób. Nie lepiej wypada próba przedstawienia skromnych warunków bytowych Logana, które w sposób widoczny wpływają na jego życiowe losy. Bieda jest mało przekonująca. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie fakt, że jest to jeden z głównych powodów, dla których Logan musi pędzić życie wyrzutka i który doprowadza do wielkiego dramatu pod koniec historii. Może ciężko pisać o głodzie i chłodzie, jeśli nigdy się go nie doświadczyło? A może amerykańskim czytelnikom takie powierzchowne potraktowanie tematu w zupełności wystarcza i zachwycają się komiksem mimo wszystko?
Dochodzimy do końca tej przydługiej analizy, ale jej długość podyktowana jest chęcią wyrażenia emocji, jakie płyną z lektury komiksu o pochodzeniu legendy. A wrażenia te zawierają się w szerokim wachlarzu od zachwytu, krótkiego, ale jednak przy największej fabularnej niespodziance, po rozczarowanie, na koniec zostawiając bardzo wielki niedosyt. Logan jest postacią złożoną, dobrze skonstruowaną, ale opowieść o jego początkach nie osiąga odpowiedniego poziomu głębi. Jest po prostu dobrze zrobionym komiksem, ale bez tego czegoś. "Weapon X" w wykonaniu Windsor Smitha pomimo swojego wieku pozostaje znacznie lepsza pozycją.
Ocena: 6/10
Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz